Wróciliśmy.
Nareszcie, bo robota przez te wyjazdy stoi. Niby niedaleko, ale nie
lubię tego bo zawsze pod fale i pod wiatr. Bez względu na to czy na
północ, czy na południe.
Załogant
jak zwykle się za bardzo nie starał i to co ja zyskałem pilnując
wiatru, on na swojej zmianie tracił. Mieliśmy jednak trochę
szczęścia bo jakieś 20 mil od Trynidadu prąd gwałtownie osłabł,
a wiatr zawiał trochę bardziej z północy. Pozwolił nam to
nadrobić straconą wysokość. Znowu się przekonałem, że jak nie
postawię sporych żagli to płyniemy wolniutko. Gdy wszystko zaczyna
„trzeszczeć” idziemy ładnie.
Ponieważ
oczywiście zbieraliśmy się cały dzień, w nocy żagli było mało
to i dopłynęliśmy pod wieczór i żeby nie szlajać się po
kotwicowisku po ciemku, stanęliśmy w Scotland Bay.
Ile
ja się nasłuchałem jak tam fajnie, jaka czysta woda, ile ryb,
itd., itp.. Okazało się jak zwykle, że widoczność pod wodą jest
tak ze 3 metry, fakt, cisza od wiatru, ale lokalesi lubią tam
pobalować, więc muzyka dudni, rybę widziałem jedną, ale za to
tak prawie metrową barrakudę. Nawet chciałem ją strzelić, ale
oczywiście moja kusza była gdzieś zakopana, a kusza Herberta może
dobra jest na langusty, ale nie na dużą rybę. Jaką może mieć
siłę i prędkość jak naciągam ją bez kłopotu jedną ręką.
Tak, że rybka lekko się uchyliła i powoli, bez emocji odpłynęła.
A
nam pozostaje powrót do korzeni, czyli od jutra wracamy do roboty. Na początek muszę powalczyć z tym kabestanem, a później z hydraulicznym układem sterowania.Coś mi się wydaje, że przepuszcza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz