Chateaubelair,
pierwszy port gdzie można zrobić odprawę, nie przypomina portu.
Zatoka dosyć duża, trochę wietrzna. Pogoda nam się zepsuła po
drodze, przyszedł silny wiatr, więc rzuciliśmy kotwicę w jak
najbardziej osłoniętym miejscu, w jej północnej części.
Śpieszyliśmy się, by zdążyć zrobić odprawę w godzinach pracy
urzędników.
Pierwsze
zaskoczenie – nie ma gdzie zostawić pontonu. W kawałek betonowego
pomostu uderzają fale. Nie zostawię pontonu w tym miejscu, nie mam
ochoty łatać następnych dziur. Trzeba wyciągnąć go na plażę,
tylko jak go zabezpieczyć. Nie ma strachu, natychmiast pojawia się
lokalny dżentelmen oferujący „popatrzenie” na ponton. Nie mamy
wyjścia, zgadzamy się na tą nieokreśloną ofertę i idziemy
poszukać celników i urzędników imigracyjnych. Z premedytacją
podkreślam wagę URZĘDU bo klitka, w której rezydowała jedna
murzynka w mundurze urzędu nie przypominała. Budynek w stanie
półsurowym w trakcie permanentnego remontu. Na podwórku hasają
kozy i kury. Wszystko poszło w miarę sprawnie, ale celniczka chyba
specjalnie ruszała się wolniej, by przeciągnąć procedurę poza
godzinę 16-tą i zasugerować, że przydał by się mały bonus za
nadgodziny. Ponieważ rachunek był na stawki standardowe dostała od
Andrzeje 10 dolców ekstra, co i tak jest nadmiernie hojne za 2
minuty czasu pracy. Poszliśmy jeszcze na posterunek policji by,
nucąca coś cały czas policjantka, wstemplowała nam przybycie do
paszportów.
Takie
miejsca jak Chateaubelair odbieram jako prawdziwe Karaiby. Nie ma tu
miejsca na spędy amerykańskich turystów z ogromnych cruiserów.
Nikt nie oferuje t-shirt'ów, czy innych niby pamiątek. Docierają
tu tylko żeglarze. Miejscowi żyją nie wiadomo z czego. Część
łowi ryby, część oferuje wszystkie możliwe usługi poczynając
od odbierania śmieci, na oprowadzaniu po najbliższej okolicy
kończąc. Widać też młodych gangsta, którzy z uśmiechem, stojąc
przy drodze, nie kryjąc się, zamieniają nożyczkami łodyżki
marihuany na susz zdatny do palenia. Karaiby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz