Wiatr
dopisywał ;-), cieszyłem się więc z dwóch refów. Musieliśmy
iść dość ostrym bajdewindem (czego dżentelmeni podobno nie
czynią ;-) biorąc pod uwagę prąd pomiędzy wyspami, a i tak
trochę nas wyniosło na zachód. Traciliśmy wysokość głównie
wtedy gdy naprawdę przywiewało, a nie chciałem „piłować”
łódki. Odpadałem wtedy trochę.
Poszło
jednak nieźle i na koniec wylądowaliśmy w Anse La Raye. Na brzeg
nie wychodziliśmy, nie mieliśmy odprawy, miasteczko wyglądało na
nieciekawe (później okazało się, że jest to jedna z „atrakcji
turystycznych” pod szyldem „wioska rybacka”).
W
między czasie Andrzej zdecydował, że jednak chciałby się tu
spróbować odprawić i zatrzymać na trochę. Przed przyjazdem
wysłał kilka zapytań na by dowiedzieć się, czy Susan dostanie
wizę wjazdową mając indonezyjski paszport, ale nigdy nie dostał
odpowiedzi. Rano cofnęliśmy się więc do Marigot Bay. Kotwicę
rzuciliśmy zaraz po lewej stronie od wejścia na 6-7 metrach. Coś
mi się nie podobało więc wszedłem do wody by zobaczyć jak
trzyma. Nie trzymała. Na dnie sporo jakichś kamieni, korali, ale
dno twarde. Na dodatek kilka metrów dalej była granica toru wodnego
i duży spadek głębokości. Zrobiliśmy drugie podejście, było
lepiej, ale nie dobrze. Kotwica nie trzymała najlepiej. W końcu się
wpieniłem, zanurkowałem i zablokowałem ją między dwoma
kamieniami.
Przy
okazji doszło też do małej nieprzyjemności. Wracając zauważyłem
na dnie jakąś rurę czy bal owinięty liną. Oczywiście wyobraźnia
zagrała, już widziałem części starego, zatopionego żaglowca.
Zanurkowałem i ….....
Wersja
1 – ….. zobaczyłem szary, ogromny cień przemykający pod wodą.
Od razu zrozumiałem, że jestem w niebezpieczeństwie. Cień zbliżył
się z błyskawicznie i zamienił w ogromnego rekina.
Zaatakował natychmiast, zdążyłem wyciągnąć nóż z
pochwy na łydce, ale nie miałem czasu nic zrobić. Jedynie
zasłoniłem się jedną ręką, drugą wyciągając przed siebie.
Poczułem jak straszliwe szczęki wgryzają się w mój palec.
Szczęśliwie druga ręka trafiła na oko bestii, a jak wiedzą
wszyscy, którzy czytali o przygodach Tomka Wilmowskiego, rekiny tego
nie znoszą. Potwór zrezygnował i po jednym ruchu ogona zniknął.
Wersja
2 - ….. gdy próbowałem to podnieść coś mnie użarło w palec.
Sądząc po rankach dookoła, w tym jednej niemiło głębokiej, mogę
wnosić, że nie było to nic fajnego. Może jakaś mała murenka
żyjąca w tej rurze. Nie wiem, nie widziałem, natomiast palec
krwawił obficie. Andrzej opatrzył mi go na łódce, goi się
szybko.
Odprawa
poszła prawie sprawnie. Trochę czepiali się Susan, chcieli dać
jej wizę, ale nie mieli pieczątki, kazali jechać do Kingston.
Później zmienili zdanie, powiedzieli, że nie musi mieć stempla w
paszporcie, ale kasy za wizę nie oddali ;-)
Standardowo
Andrzej i Susan stali się animatorami zwiedzania. Poczytali w swoich
mądrych podróżniczych książkach, pogadali z kierowcami busów i
ustawili zaplanowali cały dzień. Najpierw mieliśmy zrobić
podejście pod Grand Piton, jedną z charakterystycznych gór St. Lucia.
Oczywiście Ola wykazała się zdrowym rozsądkiem, ale ja dałem się
namówić. Chodzić na łódce to ja za bardzo nie mam gdzie, więc
brak treningu uwidocznił się bardzo szybko. Wszedłem w zasadzie
siłą woli.
Trasa jest tam bardzo stroma i urozmaicona, pełna skał
i korzenia jedna trzecia turystów nie dochodzi do końca rezygnując
po drodze. Widok na południową część wyspy rekompensuje trudy.
Ponieważ
zdrowo się zmachaliśmy musieliśmy trochę odpocząć,
zaaplikowaliśmy więc sobie regeneracyjną kąpiel w błocie. Błoto
pochodziło z wulkanu Mount Soufriere, który szczęśliwie nie
wybuchł już od 300 lat. Lawy też nie było widać, jedynie
wydobywające się opary o zapachu zgniłych jaj przypominały o jego
ciągłej aktywności.
Najpierw
należało wejść do specjalnie przygotowanego niby-baseniku, przez
który przepływała gorąca, podgrzana przez wulkan woda. Następnie
należało się natrzeć błotkiem, które obsługa przynosiła w
wiadrach. Do wyboru były dwa kolory, co rozbudzało w niektórych
ciągoty artystyczne. Można by było kręcić horrory o zombie bez
dodatkowej charakteryzacji.
Następnie należało zaczekać aż
błotko wyschnie, po czym spróbować spłukać je w basenie numer
jeden, lub pod prysznicami. Słowo klucz to „spróbować”. Nawet
po długich staraniach i wzajemnej pomocy ręczniki przy wycieraniu
stawały się czarne.
Cóż
nam więc pozostało? Trzeba było poszukać miejsca z większym
ciśnieniem wody niż rachityczne kraniki spod wulkanu - czyli
następnego wodospadu. Tym razem woda była zimna. Spadając z dużą
prędkością uderzała w uszy tak mocno, że trzeba było je
zakrywać. Błotko jednak, przynajmniej w większej części zostało
wypłukane ;-)
Postanowiliśmy
zakończyć dzień kolacją w jakiejś lokalnej restauracji, takiej
dla tubylców. Obawiam się, że nasz przewodnik nie był w stanie
tego zrozumieć. Pytania o „lokalną” restaurację skutkowały
nieodmiennie kierowaniem nas do lokali w marinie. W końcu, chyba na
odczepnego, pokazał nam knajpkę zapewniając, że mają dobre i
tanie jedzenie. Poszliśmy tam pod wieczór. Okazało się, że napis
„restauracja” pochodzi z zamierzchłej przeszłości, prowadzą
tylko drinki. Na przeciwko była natomiast buda, niezbyt czysta, w
której serwowano jedzenie. Wybór był pomiędzy kurczakiem, a jego
skrzydłami. Zaryzykowaliśmy. Co tu opowiadać – było duża, a do
kibelka pogoniło mnie tylko raz. Czyli sukces, choć nie
oszałamiający ;-)
Marigot
Bay mnie nie zachwyciła. Wszystko przyszykowane pod grube portfele.
Dużo jachtów podpływa wieczorem i wypływa rano. Jednak
kotwicowisko jest niewielkie, z twardym dnem i trzeba pilnować by
ktoś nie stanął nad naszą kotwicą.
Tomek;
OdpowiedzUsuńMysle ze musze przeslac trzecia wersje ktora jak obaj wiemy jest blizsza prawdy.
Palec zraniles sobie nie w Marigot Bay walczac z rekinem ale w czasie karnawalu na Dominice.
Karnawal zawsze oznacza rum, panienki i taniec na ulicach.
Po prostu wypiles za duzo rumu i jako ze Ola cie na chwile sposcila z oka- chciales sie bardziej " zaprzyjaznic" z jedna z tych laseczek.
Przy twoim pechu- you simply found a razor in the pu..y. I to cala historia.
W sumie to moglo byc jeszcze gorzej bo mogla to byc przeciez inna bardziej wrazliwa czesc ciala. Tak ze nie mozesz w sumie narzekac.
Andrzej