Już
dawno opuściliśmy Dominikę, ale, dla porządku, muszę jeszcze na
chwilę do niej powrócić bo, można powiedzieć, że atrakcjom nie
było końca. Rano zawsze coś zwiedzaliśmy, a wieczorem wracaliśmy
do Ma Bass (hotel, hostel?) jedząc po drodze kolację.
Chcieliśmy
poszukać bąbelków na Champagne Reef, ale w zasadzie nie
znaleźliśmy. Byliśmy tam sami, więc dokładnie nie wiedzieliśmy
gdzie ich szukać i nie dopytaliśmy o to nikogo ponieważ byliśmy
przekonani, że jest to w jakiś sposób oznaczone. Nie było.
Widoczność w w wodzie była średnia, a na dodatek zejście do wody
było trudne, kamieniste. Sytuacji nie ułatwiały rozbijające się
o brzeg fale. Popływaliśmy trochę z Andrzejem, panie nie weszły
do wody, ale żadnego „surrealistycznego” widoku nie odkryliśmy.
Chyba, że chodzi o ten w szklaneczce rumu z sokiem ;-)
Byliśmy
też przy dwóch wodospadach. Jeden z nich, Esmerald Pool, uformował
nieckę na kształt okrągłego basenu. Woda w nim jest raczej
orzeźwiająca, by nie powiedzieć zimna, a największa atrakcja to
wejście pod spadające strumienie i obfotografowanie na pamiątkę
takiej nimfy lub morsa.
Drugi
wodospad, a właściwie dwa koło siebie o nazwie Trafalgar, powstały
w pobliżu ciepłych źródeł, które dla nas były atrakcją
największą. Po całym dniu biegania złożyliśmy umęczone ciała
na kamieniach w naprawdę gorącej wodzie. Relaks całkowity.
Następnego
dnia wystartowaliśmy w stronę St. Vincent. Chcieliśmy ruszyć
rano, ale odprawa, zakupy, przygotowania spowodowały, że
wystartowaliśmy o 15-tej. Jak zwykle nie był to dobry pomysł.
Pogoda była żeglarska, mocno wiało. Na dodatek nie z tej strony.
Było bardzo ciemno więc do utrzymywania kursu służył jedynie
kompas.
O
ile cieśninę między wyspami jakoś przepłynęliśmy, walcząc z
sennością, to Martynika wyłączyła wiatr całkowicie i złośliwie.
Gdy odchodziliśmy od wyspy wiatr odkręcał się na południe, co
wypychało nas w morze. Gdy wracaliśmy wiał bardziej z północnego
wschodu, co powodowało, że się cofaliśmy. Opcja dotarcia do Case
Pilot na silniku też się nie powiodła. Silny wiatr i fale
powodowały, że nasza prędkość była mizerna. Nie chciałem też
forsować silnika, bo od czasu nawinięcia się liny pojawiły się
dziwne wibracje. Zdaje się, że na wale po stronie śruby.
Odpuściłem
i na żaglach popłynęliśmy do St. Pierre. Wystarczyło czasu by
zrzucić ponton, pochodzić po miasteczku i zjeść kolację –
różne super mięsa z grilla z ogromną ilością frytek. Cena nas
pozytywnie zaszokowała, wyniosła około 40 euro za 4 osoby. Albo
jest tam tak tanio, albo kelnerka miała problemy z matematyką.
Następnym
miejscem postoju miała być St. Lucia. Jak zwykle zebraliśmy się
rano. Najpierw powoli człapaliśmy na południe przy zmieniającym
się często wietrze. Czekałem aż dojdziemy do zatoki gdzie leży
Fort-de-France, tam zawsze lepiej dmucha. Nie zawiodłem się, do
wczoraj powiedziałbym, że mieliśmy tam najsilniejszy wiatr na
rejsie. Dochodził do 40 węzłów i trochę nami wyszarpało. Po
ponownym schowaniu się w cieniu wyspy, pamiętając prognozę,
zdecydowałem się założyć drugi ref na grota. Wiatr jak zwykle
trochę kręcił, żagla było mniej więc, pod presją czasu
chciałem wyjść zza wyspy na silniku. Upsss, silnik nie odpala,
nawet nie kręci rozrusznik. Przypomniałem sobie, że gdy
przypłynęliśmy pierwszy raz na Martynikę, prawie w tym samym
miejscu, stanęliśmy z powodu wody w paliwie.
Szybka
narada i decyzja, że cofamy się do najbliższej zatoki. Nie chcemy
wchodzić na Świętą Luśkę bez sprawnego silnika, tym bardziej,
że może być to po południu lub wieczorem a nie wiem ile czasu
zajmie znalezienie usterki.
Najpierw
próbujemy wejść do Grande Anse D'Arlet, ale stoi tam kupa jachtów
na bojkach. Może być trudno ustawić się właściwie między nimi.
Decydujemy się na Anse D'Arlet. Stajemy w południowej części, pod
samym brzegiem na 5-6 metrach czystej wody. Andrzej chce wykorzystać
okazję i zejść na ląd poszukać apteki. Susan ma problem
zdrowotny. Widzi wszystko jak za mgłą i podwójnie.
Ja
schodzę pod pokład poszukać, popatrzeć co da się zrobić. Nie
specjalnie mam pojęcie jak się do tego zabrać. Dla mnie startery,
rozruszniki i ta cała pajęczyna przewodów to czarna magia.
Zaczynam więc od prób najprostszych. Sprawdzam bezpiecznik, wygląda
dobrze, nie widać przerwy. Biorę miernik. Bateria padła. Ok,
zwieram końcówki, proszę o próbę odpalenia silnika i …...
działa. Gdybym wiedział to zrobiłbym to płynąc. Cała ta
operacja zajęła nam jednak trochę czasu, ponton na wodzie,
Decydujemy, że zostajemy na noc. Płyniemy do miasteczka, ale apteka
jest zamknięta. Andrzej bierze taksówkę i ruszamy w poszukiwaniu
innej, otwartej. Prosto i tanio nie było, ale się udało. Jeszcze
przedwieczorne snurkowanie, jakaś kolacja i lulu. Rano następne
podejście pod St. Lucia.
Jak zwykle mialem dosc spozniona reakcje.
OdpowiedzUsuńDopiero po nienajtanszej wyprawie taksowka do apteki uswiadomilem sobie ze Susan problemy ze wzrokiem sa przypuszczalnie objawem ubocznym plastra ze Skopolamina, ktory jej dalem na chorobw morska. Plaster dzialal swietnie ale..
No coz; czesto tak bywa; albo rybki- albo akwarium.
Andrzej