niedziela, 1 marca 2015

Doniesienia z frontu – Martynika razy 2 (169)

Już dawno opuściliśmy Dominikę, ale, dla porządku, muszę jeszcze na chwilę do niej powrócić bo, można powiedzieć, że atrakcjom nie było końca. Rano zawsze coś zwiedzaliśmy, a wieczorem wracaliśmy do Ma Bass (hotel, hostel?) jedząc po drodze kolację.
Chcieliśmy poszukać bąbelków na Champagne Reef, ale w zasadzie nie znaleźliśmy. Byliśmy tam sami, więc dokładnie nie wiedzieliśmy gdzie ich szukać i nie dopytaliśmy o to nikogo ponieważ byliśmy przekonani, że jest to w jakiś sposób oznaczone. Nie było. Widoczność w w wodzie była średnia, a na dodatek zejście do wody było trudne, kamieniste. Sytuacji nie ułatwiały rozbijające się o brzeg fale. Popływaliśmy trochę z Andrzejem, panie nie weszły do wody, ale żadnego „surrealistycznego” widoku nie odkryliśmy. Chyba, że chodzi o ten w szklaneczce rumu z sokiem ;-)
Byliśmy też przy dwóch wodospadach. Jeden z nich, Esmerald Pool, uformował nieckę na kształt okrągłego basenu. Woda w nim jest raczej orzeźwiająca, by nie powiedzieć zimna, a największa atrakcja to wejście pod spadające strumienie i obfotografowanie na pamiątkę takiej nimfy lub morsa.


Drugi wodospad, a właściwie dwa koło siebie o nazwie Trafalgar, powstały w pobliżu ciepłych źródeł, które dla nas były atrakcją największą. Po całym dniu biegania złożyliśmy umęczone ciała na kamieniach w naprawdę gorącej wodzie. Relaks całkowity.


Następnego dnia wystartowaliśmy w stronę St. Vincent. Chcieliśmy ruszyć rano, ale odprawa, zakupy, przygotowania spowodowały, że wystartowaliśmy o 15-tej. Jak zwykle nie był to dobry pomysł. Pogoda była żeglarska, mocno wiało. Na dodatek nie z tej strony. Było bardzo ciemno więc do utrzymywania kursu służył jedynie kompas.
O ile cieśninę między wyspami jakoś przepłynęliśmy, walcząc z sennością, to Martynika wyłączyła wiatr całkowicie i złośliwie. Gdy odchodziliśmy od wyspy wiatr odkręcał się na południe, co wypychało nas w morze. Gdy wracaliśmy wiał bardziej z północnego wschodu, co powodowało, że się cofaliśmy. Opcja dotarcia do Case Pilot na silniku też się nie powiodła. Silny wiatr i fale powodowały, że nasza prędkość była mizerna. Nie chciałem też forsować silnika, bo od czasu nawinięcia się liny pojawiły się dziwne wibracje. Zdaje się, że na wale po stronie śruby.
Odpuściłem i na żaglach popłynęliśmy do St. Pierre. Wystarczyło czasu by zrzucić ponton, pochodzić po miasteczku i zjeść kolację – różne super mięsa z grilla z ogromną ilością frytek. Cena nas pozytywnie zaszokowała, wyniosła około 40 euro za 4 osoby. Albo jest tam tak tanio, albo kelnerka miała problemy z matematyką.
Następnym miejscem postoju miała być St. Lucia. Jak zwykle zebraliśmy się rano. Najpierw powoli człapaliśmy na południe przy zmieniającym się często wietrze. Czekałem aż dojdziemy do zatoki gdzie leży Fort-de-France, tam zawsze lepiej dmucha. Nie zawiodłem się, do wczoraj powiedziałbym, że mieliśmy tam najsilniejszy wiatr na rejsie. Dochodził do 40 węzłów i trochę nami wyszarpało. Po ponownym schowaniu się w cieniu wyspy, pamiętając prognozę, zdecydowałem się założyć drugi ref na grota. Wiatr jak zwykle trochę kręcił, żagla było mniej więc, pod presją czasu chciałem wyjść zza wyspy na silniku. Upsss, silnik nie odpala, nawet nie kręci rozrusznik. Przypomniałem sobie, że gdy przypłynęliśmy pierwszy raz na Martynikę, prawie w tym samym miejscu, stanęliśmy z powodu wody w paliwie.
Szybka narada i decyzja, że cofamy się do najbliższej zatoki. Nie chcemy wchodzić na Świętą Luśkę bez sprawnego silnika, tym bardziej, że może być to po południu lub wieczorem a nie wiem ile czasu zajmie znalezienie usterki.
Najpierw próbujemy wejść do Grande Anse D'Arlet, ale stoi tam kupa jachtów na bojkach. Może być trudno ustawić się właściwie między nimi. Decydujemy się na Anse D'Arlet. Stajemy w południowej części, pod samym brzegiem na 5-6 metrach czystej wody. Andrzej chce wykorzystać okazję i zejść na ląd poszukać apteki. Susan ma problem zdrowotny. Widzi wszystko jak za mgłą i podwójnie.
Ja schodzę pod pokład poszukać, popatrzeć co da się zrobić. Nie specjalnie mam pojęcie jak się do tego zabrać. Dla mnie startery, rozruszniki i ta cała pajęczyna przewodów to czarna magia. Zaczynam więc od prób najprostszych. Sprawdzam bezpiecznik, wygląda dobrze, nie widać przerwy. Biorę miernik. Bateria padła. Ok, zwieram końcówki, proszę o próbę odpalenia silnika i …... działa. Gdybym wiedział to zrobiłbym to płynąc. Cała ta operacja zajęła nam jednak trochę czasu, ponton na wodzie, Decydujemy, że zostajemy na noc. Płyniemy do miasteczka, ale apteka jest zamknięta. Andrzej bierze taksówkę i ruszamy w poszukiwaniu innej, otwartej. Prosto i tanio nie było, ale się udało. Jeszcze przedwieczorne snurkowanie, jakaś kolacja i lulu. Rano następne podejście pod St. Lucia.

1 komentarz:

  1. Jak zwykle mialem dosc spozniona reakcje.
    Dopiero po nienajtanszej wyprawie taksowka do apteki uswiadomilem sobie ze Susan problemy ze wzrokiem sa przypuszczalnie objawem ubocznym plastra ze Skopolamina, ktory jej dalem na chorobw morska. Plaster dzialal swietnie ale..
    No coz; czesto tak bywa; albo rybki- albo akwarium.
    Andrzej

    OdpowiedzUsuń