Czasu
ostatnio nie było na pisanie. Pożerała go robota. No to teraz
trzeba go poświęcić na jakieś podsumowanie, tym bardziej, że
piszę z St. Pierre, miasteczka na północno-zachodniej stronie
Martyniki.
W nocy startujemy na Dominikę. Chcemy być tam jak
najwcześniej. Andrzej przed chwilą przysłał informację, że mamy
brać udział w karnawale. Twierdzi, że zapisał nas do jakiejś
carnival band, a seksowne wdzianka i darmowe drinki już czekają ;-)
Ale
do rzeczy. Najważniejsze – założyłem tą cholerną windę
kotwiczną. Nikt nie wierzył, że zdążę. Musiałem pójść
czasami na kompromis i pewnie będę chciał co nieco poprawić, ale
silnik chodzi, łańcuch się podnosi. Ogólnie nie wygląda to jakoś
extra, pokład pobrudzony, fiberglass na
widoku, ale nic to – jesteśmy mobilni. Pękniętego elementu nie
wymieniłem bo nie miałem na co.
Ten
kompromis to właściwie tak się przewijał przy okazji wszystkich
prac.
Dziurę
w pokładzie załatałem w ostatnim możliwym momencie. Chciałem po
prostu by jak najlepiej wszystko wyschło. Oczywiście nie
skończyłem, muszę jeszcze wkleić na wierzch kawałek teakowej
listwy.
Ucho
pod talię grota zamontowane na dachu sterówki jest prawdopodobnie
najsilniejszym uchem w historii karaibskiego żeglarstwa. Wygląda
to wszystko jak kawałek drewutni przy chacie pod lasem, ale to się
jeszcze wygłaska.
Prawie
zdążyliśmy, ale nasz start nie był jednak zbyt udany. Najpierw
miałem pewnie głupią minę szukając boi, na której stałem.
Zniknęła. Ale dlaczego w noc naszego wypłynięcia.
Następnie
ta lina w śrubie. Na początku domyślałem się tylko, że to może
być lina. No bo co innego może tak gwałtownie zatrzymać silnik?
Wieloryb? Po trzech godzinach oczekiwania i kąpieli o 6-te rano
diagnoza się potwierdziła. Wyciągnąłem kawał długiego powrozu
zawiniętego na śrubie.
Wyruszyliśmy
z opóźnieniem i na początku próbowaliśmy nadrabiać silnikiem,
ale wiatr był słaby i już po kilku godzinach dotarło do nas, że
na Dominikę dotrzemy w nocy. Sensu w tym żadnego, portu nie znam, w
nocy nikt nie pomoże podczepić się do bojki, my zmęczeni, biedny
Andrzej i tak już spał w jakimś hotelu, a jak przypłyniemy późno
i tak spotkamy się dopiero rano. No i w taki właśnie sposób
znaleźliśmy się w St. Pierre.
Można
by pomyśleć, że papu i do łóżeczka, ale nie, nie. Najpierw
dociąłem trzy listwy do żagla, zdjąłem ref, opuściłem lekko
topenantę i na deser przykleiliśmy z Olą olbrzymią łatę na
ponton. Zaraz idziemy lulu, a o 2-giej pobudka i w drogę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz