niedziela, 15 lutego 2015

Doniesienia z frontu – Dwie godziny po czasie (167)


Czasu ostatnio nie było na pisanie. Pożerała go robota. No to teraz trzeba go poświęcić na jakieś podsumowanie, tym bardziej, że piszę z St. Pierre, miasteczka na północno-zachodniej stronie Martyniki. 



W nocy startujemy na Dominikę. Chcemy być tam jak najwcześniej. Andrzej przed chwilą przysłał informację, że mamy brać udział w karnawale. Twierdzi, że zapisał nas do jakiejś carnival band, a seksowne wdzianka i darmowe drinki już czekają ;-)
Ale do rzeczy. Najważniejsze – założyłem tą cholerną windę kotwiczną. Nikt nie wierzył, że zdążę. Musiałem pójść czasami na kompromis i pewnie będę chciał co nieco poprawić, ale silnik chodzi, łańcuch się podnosi. Ogólnie nie wygląda to jakoś extra, pokład pobrudzony, fiberglass na widoku, ale nic to – jesteśmy mobilni. Pękniętego elementu nie wymieniłem bo nie miałem na co.



Ten kompromis to właściwie tak się przewijał przy okazji wszystkich prac.
Dziurę w pokładzie załatałem w ostatnim możliwym momencie. Chciałem po prostu by jak najlepiej wszystko wyschło. Oczywiście nie skończyłem, muszę jeszcze wkleić na wierzch kawałek teakowej listwy.
Ucho pod talię grota zamontowane na dachu sterówki jest prawdopodobnie najsilniejszym uchem w historii karaibskiego żeglarstwa. Wygląda to wszystko jak kawałek drewutni przy chacie pod lasem, ale to się jeszcze wygłaska.


Prawie zdążyliśmy, ale nasz start nie był jednak zbyt udany. Najpierw miałem pewnie głupią minę szukając boi, na której stałem. Zniknęła. Ale dlaczego w noc naszego wypłynięcia.
Następnie ta lina w śrubie. Na początku domyślałem się tylko, że to może być lina. No bo co innego może tak gwałtownie zatrzymać silnik? Wieloryb? Po trzech godzinach oczekiwania i kąpieli o 6-te rano diagnoza się potwierdziła. Wyciągnąłem kawał długiego powrozu zawiniętego na śrubie.
Wyruszyliśmy z opóźnieniem i na początku próbowaliśmy nadrabiać silnikiem, ale wiatr był słaby i już po kilku godzinach dotarło do nas, że na Dominikę dotrzemy w nocy. Sensu w tym żadnego, portu nie znam, w nocy nikt nie pomoże podczepić się do bojki, my zmęczeni, biedny Andrzej i tak już spał w jakimś hotelu, a jak przypłyniemy późno i tak spotkamy się dopiero rano. No i w taki właśnie sposób znaleźliśmy się w St. Pierre.
Można by pomyśleć, że papu i do łóżeczka, ale nie, nie. Najpierw dociąłem trzy listwy do żagla, zdjąłem ref, opuściłem lekko topenantę i na deser przykleiliśmy z Olą olbrzymią łatę na ponton. Zaraz idziemy lulu, a o 2-giej pobudka i w drogę.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz