Cały ranek było dosyć wietrznie, zatoka się rozhuśtała. Później powiało solidniej, tak przez godzinkę. W sumie nic specjalnego, ale wystarczyło by jeden z jachtów "zszedł" z kotwicy. Ola wypatrzyła to swoim czujnym, sokolim wzrokiem. Nam nic nie zagrażało, łódka dryfowała powoli, na pokładzie nie było właścicieli. Zastanawiałem się czy mógłbym coś zrobić, ale Ola przypomniała mi opowieści o tym jak to "ratownicy" dostawali opierdziel od właścicieli łódek, którzy siedząc bezpiecznie na brzegu obserwowali jak ich jacht płynie na mieliznę i liczyli już kasę z odszkodowania, dopóki jakiś nadgorliwiec im nie "pomógł".
Sytuacja zmieniła się, gdy podpłynął do łódki jakiś facet i skrabiąc się na łódkę wpadł do wody. Nie wyglądało to najlepiej, brzechtał się w tej wodzie jakoś dziwnie, chyba miał nieprzećwiczony trening pływacki. Nie miałem wyjścia, musiałem zareagować. Zanim uruchomiłem silnik, odwiązałem ponton i dopłynąłem, facet zdążył, wchodząc na swój własny ponton, przewrócić go do góry dnem. Wskrobał się jednak na jacht, który w tym czasie zdryfował na stojący za nim katamaran. Dopływając widziałem jak stoi na burcie z trudem utrzymując w rękach linę z pontonem usiłując go obrócić do pozycji właściwej. Takiej dnem do dołu, a z silnikiem nad wodą ;-) Obawiając się zgniecenia przywiązałem się do katamarana, którego właściciel dopłynął równo ze mną, przeszedłem z dziobu na zdryfowaną łódkę i pomogłem, wraz z jeszcze jednym człowiekiem (akurat podpłynął) obrócić ponton. Niestety pierwszy "ratownik" nie był z tej łodzi.
Akcja ratownicza się rozwijała. Ja wróciłem na kata i staraliśmy się chronić go od uderzeń, inni próbowali wyplątać linę i łańcuch katamarana spomiędzy śruby i steru zdryfowanego blaszaka. Wymagało to wejścia do wody, ale jakoś się udało. Na koniec podpłynął właściciel. Pozostało mu jedynie odpalić silnik, podciągnąć łańcuch i przestawić łódkę. Tak też uczynił, a podziękowania nie zajęły mu dużo czasu ;-)
W tym czasie "pierwszy ratownik" poprosił kogoś przepływającego obok o odholowanie do mariny. Gdy podpłynąłem był nieszczególnie pozytywnie nastawiony do całej sytuacji przypuszczalnie dlatego, że mechanicy nie są tu najtańsi - jego silnik był wyciągnięty i rozebrany. Co prawda podpłynąłem do "uratowanego" i powiedziałem mu, że facet ma kłopot i może jest to dobry moment na rewanż, ale nie zauważyłem specjalnego entuzjazmu.
Ja natomiast nie mogę chodzić. Prawdopodobnie odpychając łódki od siebie, stojąc na dziobowej siatce katamarana, uszkodziłem sobie torebkę stawową palca stopy. Dopada mnie czasami coś takiego i unieruchamia na kilka dni. Prawdopodobnie jest to echo jakiegoś wcześniejszego, poważniejszego uszkodzenia. Wiem o tym i staram się uważać, ale w tej sytuacji, niosąc heroiczną, braterską, polsko-francuską pomoc ...... nie myślałem o stopach.
I to tyle a propos "dobrych uczynków". Aaa, jeszcze coś, pan z katamarana, którego pomagałem chronić, już po wszystkim, zaproponował piwo. Ponieważ jednak był w tym czasie zajęty rozmową przez telefon i moja osoba w sposób widoczny utraciła na ważności, grzecznie odmówiłem ;-)
Jeszcze coś - w podobnej sytuacji pewnie znowu pomogę ;-)
P.S. Gdzieś "zgubiłem" zdjęcie ze strony. Nie wiem jak je odszukać, ale będę się starał ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz