niedziela, 22 września 2013

Doniesienia z frontu - Burza (57)

Niby nic specjalnego, najpierw zrobiło się ciemno i buro, później zagrzmiało i błysnęło kilka razy.  Lunął deszcz.Typowa, można by powiedzieć "polska" burza. Kilka takich już nad nami przeszło i nic się nie wydarzyło, ale tym razem, nie wiedzieć dlaczego, miałem złe przeczucia. Byłem na tyle zaniepokojony, że zacząłem rozmawiać z Olą o tym co powinniśmy robić, gdyby coś się stało. Gdyby doszło do jakiegoś zagrożenia. Ameryki w tych dywagacjach nie odkryliśmy, jakby coś to trzeba podnieść kotwicę i wiać na silniku.
Tak to sobie omawialiśmy, a wiatr się wzmagał. Nie, nie do jakichś huraganowych wielkości, wręcz przeciwnie - większe wiatry już tu wiały. Jednak coś było nie tak. Może to przypływ, może prądy w zatoce w połączeniu z wiatrem, nie wiem, ale łódką zaczęło miotać i ustawiać w różnych dziwnych kierunkach, A przecież powinna ustawić się dziobem na wiatr i dzielnie go znosić. No i widzę nagle jak dziób jachtu, własnie wtedy, gdy ostawiło nas dokładnie prostopadle do wiatru, zaczyna "uciekać". Wrażenie było paskudne, ale w pierwszym momencie nie chciałem uwierzyć. Przecież to nie może się stać, staliśmy do tej pory jak przymurowani. Poza tym strasznie tu tłoczno, więc jeżeli kotwica nam faktycznie puściła, porozbijamy inne jachty, nie ominiemy ich. No i nasze doświadczenie w takich sytuacjach, nieistniejące doświadczenie. No i jesteśmy tylko w dwójkę, ja i Ola, a jakiś facet powinien być przy sterze, no i jakiś przy kotwicy, Ola nie da rady jej wyciągnąć!
W następnym momencie już się darłem, żeby odpalać silnik. No i wyszło bokiem nasze zaniedbanie. Jakiś tydzień wcześniej zepsuła się kostka od startera i odpalaliśmy silnik zwierając kabelki. W sytuacjach bezstresowych to działało, ale ta była stresowa. No i nie zadziałało za dobrze. Ola, cała w nerwach, nie mogła zewrzeć kabli. Krzyczała, że coś iskrzy a ja, że to nie czas na zabawy i niech je po prostu do ku...y nę...y zewrze. 
W końcu silnik zapalił i miałem chwilę żeby się rozejrzeć. Właśnie dryfowaliśmy z impetem naszą rufą na dziób łodzi, od której jeszcze przed chwilą dzieliło nas jakieś 50 metrów,  Wrzuciłem przedni beg, zwiększyłem obroty i czekałem zastanawiając się jak zachowa się łódka będąca jednak ciągle na kotwicy i jak jest ustawiony ster. Orion zadkiem minął dziób łodzi sąsiada i stanął z nią w jednej linii. Odległość między nami, tzn. od naszej rufy do jego dziobu, wynosiła jakieś 2 metry. Za blisko.
Okazało się, że nasze żeglarskie wyczyny nie uszły uwadze sąsiadów, ponieważ Robin, anglik, którego o mało przed chwilą nie staranowaliśmy, stoi na dziobie z zatroskaną miną (nie dziwię się szczerze mówiąc). Zdziwiło mnie natomiast jego pytanie, czy wszystko jest ok, więc trochę mało parlamentarnie odpowiedziałem, że nic nie jest fuc.... ok. Następne pytanie było rozsądniejsze - czy potrzebuję pomocy? Odkrzyknąłem, że tak, bo Ola nie da rady podnieść kotwicy. Następne jego pytanie było znowu bez sensu - dlaczego. Nie odpowiedziałem, na szczęście on się zreflektował i wskoczył do pontonu.
W tym czasie Ola pobiegła na dziób, starając się wybrać linę kotwiczną, a Orion zastanawiał się, czy zdryfować na "anglika", czy jednak ruszyć do przodu. Zdecydował się na szczęście na to drugie. 
W tym momencie sytuacja była następująca - ja próbowałem, pomimo zrzuconej kotwicy, manewrować tak, żeby w nic nie przywalić, Ola szarpała się z liną na dziobie, ale nie miała żadnych szans, Robin dopłynął do nas i wdrapał się na pokład. Pokazałem mu jak działają moje manetki i pobiegłem na dziób. Zacząłem ciągnąć linę rękami, odpuszczając sobie windę, tak był szybciej. Ola odbierała to co ja wyszarpnąłem z wody. 
Mieliśmy jednak trochę szczęścia, kotwica poszła w górę, a my nabraliśmy prędkości i sterowności. Emocje trochę opadły, gęby się uśmiechnęły, burza przygasła, a Robin, ciągle przy sterze, zaczął robić kółka szukając miejsca na ponowne rzucenie kotwicy. 
Wszystko byłoby pięknie, no ale anglik zawsze musi z czymś wyskoczyć. Tym razem zapytał - czy zawsze spaliny wydobywają się u was przez okna w kabinie rufowej? Nie, ku...a, nie zawsze!!! Ola pobiegła sprawdzić wskaźniki i krzyczy, że temperatura silnika wynosi prawie 250 stopni. Na szczęście nie chodziło o stopnie Celsjusza, tylko Fahrenheita. Na dodatek woda nie wydobywała sią wraz ze spalinami, co oznaczało jedno - nie mamy chłodzenia. Wyłączyliśmy silnik i rzuciliśmy ankra. Miejsce nie było najlepsze, ale o nic się nie obijaliśmy
Robin wrócił do siebie, a my zaczęliśmy myśleć co dalej. Zadzwoniłem do Jurka, powiedziałem co się stało. Wiedziałem, że sam nie może nam pomóc, ale może powiadomić Karola, Poprosiłem też Herberta o pomoc, naszego zaprzyjaźnionego niemca.
Po kilkunastu minutach na łodzi (i obok w pontonach) było prawdziwie międzynarodowe towarzystwo - Herbert (niemiec), Karol (polak), jego dziewczyna (francja), i południowoafrykańczyk. Musieliśmy przepchać jacht pontonami na inne bezpieczniejsze miejsce. Co to dużo gadać, dwie próby i jakoś stanęliśmy. Wygląda to bezpiecznie, ale spać idziemy z duszą na ramieniu. Kotwicy już nie ufamy, a jak coś się ponownie wydarzy silnika nie powinienem włączać. Zresztą nie wiem, czy jeszcze da się go włączyć.

1 komentarz: