piątek, 2 sierpnia 2013

Spotkałem skurwysyna c.d. 6 - Epilog

Najwyższy czas powrócić do tzw. skurwysyńskiej epopei, a następnie ją zakończyć. Wyrzuciłem z siebie złe emocje, oczyściłem duszę. Nie chcę więcej o tym myśleć, nie chcę do tego wracać.
Posty w tym temacie zamieszczałem w datach 02.05, 03.05, 06.05, 10.05, 12.05, 20.05.2013 (te daty to dla ciebie J, w ramach ułatwienia).
Ukryłem je na jakiś czas, aby sprawy potoczyły się ich własnym torem, co byłoby niemożliwe gdyby J natrafił na tego bloga. Może, gdzieś w podświadomości, chciałem, aby wszystko okazało się pomyłką, obróciło się ku dobremu. To ta wiara w dobrą stronę ludzkiej natury. Naiwna wiara, bo nic takiego nie nastąpiło.
Ten tekst jest zbyt długi, ale nie ma sensu dzielić go na kawałki i zajmować się tym dłużej niż to konieczne. No to jazda.

Przyjechał. I zaskoczył mnie. Było już chyba po 20-tej kiedy zobaczyłem strażnika prowadzącego mojego "gościa". Rzucił się do ściskania, ale niedźwiadka nie odwzajemniłem.
Co słychać? Jak leci? Kopę lat, ...
Nic nowego - odpowiadałem zdawkowo. Atmosfera była raczej drętwa.
W końcu pojechał zapowiadając się na dzień następny.
No i sprawy się skomplikowały. Wyskoczył z ofertą pomocy - przyjedzie na dwa tygodnie i pomoże przy naprawie. Dopiero teraz widzi jaki ogrom pracy zrobiliśmy, on by tak nie potrafił, czapki z głów, itd. itp. blebleble, blebleble.
Ok, chce pomagać niech pomoże, zetrze winy, odkupi grzechy. Zawsze zdążę powiedzieć co myślę, a pomocy potrzebujemy jak świnia błota. Może zmądrzał, może dojrzał po sześćdziesiątce? Nie sądzę, ale cuda podobno się zdarzają. No i nie stać mnie w obecnej sytuacji na odrzucenie czyjejkolwiek oferty pomocy. Nawet jeżeli w nią nie wierzę ;-)
Moja podejrzliwość wzrosła, gdy zaczął mnie wypytywać kiedy skończę remont. Czy na koniec czerwca?  Czy na pewno? Jak tak to on postara się być w połowie miesiąca i będzie pomagał. Przecież go znam - mówi - jak coś obieca, to na pewno dotrzyma. Z trudem powstrzymałem napad śmiechu.
Pogadaliśmy z Olą i zdecydowaliśmy - będziemy nadal udawać, że wierzymy we wszystko czym nas mami -  zobaczymy co planuje. A może jednak nas zaskoczy i naprawdę będzie z niego jakiś pożytek? Jak widać głęboko wierzę w bardzo głęboko ukrytą dobroć ludzkiej natury ;-)
Odezwał się po 20-tym czerwca. No, przecież się umawialiśmy, że wpadnie, więc przyjeżdża. Czy możemy zaoferować mu koję na kilka dni?
Zaraz, zaraz, jak to na kilka dni? Przecież miałeś wpaść na dwa tygodnie, oferowałeś pomoc. No tak, ale musi polecieć jeszcze na Grenadę, szukać pracy, może zatrudni się jako skipper, poza tym kolega przypływa z Polski na Trynidad, blebleble, blebleble, może pomóc tylko przez kilka dni, blebleble, blebleble. 
Czyli wszystko jak zwykle. Nasza wiara w ludzką naturę ponownie legła w gruzach. Ale ok, zgodnie z pierwotnym planem udajemy, że nic się nie stało. Zobaczymy jak będzie kręcił.
Zaraz po przyjeździe uraczył nas złą nowiną. Strasznie się czuje, bóle ma ogromne, palce mu drętwieją. 
Oooo, jaka szkoda, jaki biedny, jaki chory. Współczuć jakoś nie potrafiliśmy, gdyż podtekst był oczywisty - z obiecanej pomocy nic nie będzie. Tym razem nie byliśmy zdziwieni, zastanawialiśmy się tylko jakim kłamstwem zamierza nam mydlić oczy. No bo przecież mieszka u nas, wie, że zachował się jak dupek, coś musi wymyślić, coś obiecać. Czekamy. 
W międzyczasie my zapieprzamy jak zawsze, natomiast J opuszcza nas rano pod jakimś pozorem (pomoc koledze, internet, itp) i, jak wiewiórki donoszą, miło spędza czas nad basenikiem w Coral Cove Marina. Wraca wieczorem, pyta z troską jak nam szła praca, martwi się brakiem postępów. Jaki to dobry i uczuciowy człowiek ;-)
Czekaliśmy i się doczekaliśmy. Zaserwował bombę tuż przed wylotem na Grenadę - zaprasza nas na Margaritę. Co więcej tak strasznie jest mu nas żal, że funduje nam przelot.  Poza tym może to być bardzo korzystny rekonesans - J znowu roztaczał przed nami bogactwo możliwości dostępnych na Margaricie. Można by powiedzieć "1001 sposobów na zostanie multimilionerem". Na dodatek na każde jego żądanie mieliśmy mieć fachowca z dowolnej branży, by szybko i tanio zakończyć remont. Jak nie znajdzie go na miejscu, to ma wielu przyjaciół, z których każdy gotowy jest dolecieć do nas z drugiego końca świata i pomagać, pomagać, pomagać, jedynie za rozkosz pobytu z J na jachcie.
Hip hip hurra, ojej jak wspaniale, jak cudownie, bardzo ci dziękujemy i tak strasznie nam przykro, że nasza trudna sytuacja psuła ci nastrój, gdy wylegiwałeś się nad basenem. Zepsuliśmy ci wakacje, bardzo przepraszamy.
Nie chcemy lecieć do niego nawet za darmo, poza tym nie wierzymy, że mówi serio. No ale cóż, sprawdzamy ten blef i zgadzamy się na tą wielkoduszną propozycję ;-). 
No i znowu niefart, podobno strona Conviasy (wenezuelskie linie lotnicze) nie działa. Nie można kupić biletów.  Pech prawdziwy. Ale J ma genialne rozwiązanie - musicie znaleźć czas, by pójść do biura turystycznego i kupić bilety sami. 
Nie, nie, nie J, sami nie kupimy, byłoby to niezręczne, mogłoby wyglądać, że cię przymuszamy do czegoś. Pomocy należy udzielać osobiście. Taka hojna oferta zobowiązuje. Przecież na Grenadzie też nie brakuje biur turystycznych. Poza tym, obawiamy się, że możemy na tym wyjść "jak Zabłocki na mydle" bo coś tu jednak śmierdzi.
Ale J stawia sprawę twardo, jak na twardziela przystało. On nie ma czasu, jak chcecie skorzystać z zaproszenia to musicie kupić sobie bilety. Powinny kosztować nie więcej niż 115 dolarów na osobę. On tyle płacił.
Nie odpowiedzieliśmy ani tak, ani nie. Niech myśli co chce. 
Dręczył nas jednak jakiś dysonans w tym wszystkim. Gdybym ja chciał komuś zafundować bilet, a następnie go ugościć nie odmówiłbym sobie "wejścia smoka". Chciałbym widzieć zaskoczone, uszczęśliwione, pełne dozgonnej wdzięczności twarze obdarowanych przyjaciół, gdy kładę bilety na stole i ponawiam zaproszenie. A on nie. To dziwne, ale może filantropi tak mają. Są skromni, nie oczekują pochwał.
Trochę nam pomógł przypadek, ale odkryliśmy tajemniczy powód nie działania Conviasy i obarczenia nas kosztami zakupu. Będąc w Port-of-Spain natknęliśmy się na biuro turystyczne i sprawdziliśmy ceny biletów na Margaritę. Koszt to nie 115 amerykańskich dolarów, a 2800 trynidadzkich, czyli około 450 amerykańskich.
Trzepnęło się języczkiem za szybko, a potem kasy żal się zrobiło. Zdewaluowała się hojna oferta. Tylko po co to krętaczenie? Wystarczyło powiedzieć, że ceny biletów kupowane poza Wenezualą są inne i nie stać cię na taki wydatek. Nic w tym złego. Zrozumielibyśmy.
Jednak J nie wiedział, czy kupiliśmy bilety, czy nie. Miał przylecieć na Trynidad 22-go, a wylot na Margaritę miał 24-go. Czekaliśmy stęsknieni i zastanawialiśmy się jak wybrnie z tej sytuacji? Co powie? Jakim kłamstewkiem nas uraczy?
No i znowu przegrałem, ale nie bardzo mnie to martwi, bo to były zawody o tytuł Największego Skurwysyna. 
Był jak Napoleon, który kosztem żołnierskich zelówek i nocnego marszu nie dopuścił do połączenia się wrogiej armii - po prostu nie przyjechał. O nic nie zapytał, nic nie wyjaśniał. Jakie to proste, prawda?
Zapewne nie miał złych intencji. Wcale nie chodzi o unikanie nas, czy wycofanie obietnicy. Czuję, że J po prostu brzydzi się wenezuelskich pieniędzy i zarabianie milionów na Margaricie traktuje jako rozwiązanie ostateczne. Jak coś pójdzie nie tak na Grenadzie, wtedy się zastanowi i ewentualnie wróci do tych głupków (Tomek i Ola), którymi tak łatwo się manipuluje. 
Tylko, że my już nie mamy ochoty na te podchody. Po prostu przywracam wszystkie posty, a link do bloga umieszczam na skypie. Teraz to już tylko kwestia czasu. Niedługiego mam nadzieję ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz