Miauczy kotek: miau!
- Coś ty, kotku, miał?
- Miałem ja miseczkę mleczka,
Teraz pusta już miseczka,
A jeszcze bym chciał.
Wzdycha kotek: o!
- Co ci, kotku, co?
- Śniła mi się wielka rzeka,
Wielka rzeka pełna mleka
Aż po samo dno.
Pisnął kotek: piii...
- Pij, koteczku, pij!
...Skulił ogon, zmrużył ślipie,
Śpi - i we śnie mleczko chlipie,
Bo znów mu się śni.
Odstawiliśmy mleko, zastąpiliśmy je przegotowana wodą. Ola ugotowała ryż z jajkiem i czekaliśmy na efekt tej diety. Sądziliśmy, że to może być koniec, ale jednak powolutku się polepszało. Odetchnęliśmy z ulgą. Po kilku dniach bestia buszowała jak u siebie, tylko w okolicach drabiny sztywniała i ewidentnie uciekała do kabiny. Czyżby nie chciała nas opuszczać?
Imię powoli ewoluowało, aż została Pyśka. Jakoś pasowało to do lekkiej bezczelności tego kociaka. I do wyglądu. Cała biała, z dwoma rudymi plamkami i rudym, złamanym, pręgowanym ogonem. Oczy w różnych kolorach - jedno niebieskie, drugie, trudno powiedzieć, jakby zielono-brązowe.
Z biegiem dni powstał pewien rytuał - poranne budzenie. Najpierw budziła się Pyśka i sprawdzała co ma w misce. Najczęściej nic nie miała, więc wysuwała ją na środek żeby przypadkiem braki w zaopatrzeniu nie umknęły naszej uwadze. Następnie szła do mnie sprawdzając czy śpię. Chociaż szła grzecznie brzegiem koi najczęściej po jej wizycie już nie spałem ;-), natomiast nadal nie chciało mi się wstawać. Głupio tak zrywać się o piątej. Wtedy Pyśka szła do Oli, ale o ile mnie omijała, to idąc do Oli, szła po Oli. Wcale nie delikatnie. Wtedy rozbudzona małżonka zgarniała ja ramieniem, wciskała w jakiś kąt i mogliśmy jeszcze z pół godzinki dospać. I tak codziennie.
Wiadomo, że gwarantowanym sposobem na poprawienie kobiecego humoru są diamenty lub futro. Więc co będę małżonce żałował, niech ma. Diamenty może następnym razem, ale futro bardzo proszę. Na dodatek samo czasami przychodzi na wołanie. Pełny wypas, jak to się mówi.
Nie mamy na łódce telewizora, sytuacja jest stresująca, więc Pyśka była taką odskocznią, naszym programem rozrywkowym. Jej dzikie ganianie po pokładzie pozwalało zapomnieć o kłopotach, a małe, przytulające się ciałko uspokajało. Po jakimś czasie, gdy schodziliśmy z łódki czkała na nas na rufie. A my wracając patrzyliśmy z daleka czy czeka (o kurcze, jeszcze kilka takich rzewnych tekstów i sprzedam ten blog jako telenowelę ;-) Fakt faktem, ze polubiliśmy bestyjkę. Stosowaliśmy nawet pewnego rodzaju taryfę ulgową, bo wiadomo - kobiety traktuje się łagodniej i więcej im wybacza. Nie krzyczeliśmy zbyt głośno, gdy wisiała na zasłonkach pod sufitem, lub gdy po raz trzeci wylała wodę z miski bez żadnego konkretnego powodu. Po prostu tak dla jaj. Ale do czasu.
Pewnego wieczoru Ola zauważyła dziwne zachowanie Pyśki. Ja nic nie zauważyłem, zbyt zajęty byłem regenerowaniem sił za pomocą coca-coli z wkładką. W każdym bądź razie zaintrygowana małżonka podniosła Pyśkę i dokonała przełomowego odkrycia, o którym mnie natychmiast poinformowała i podstawiła pod nos dowód. Taki nieduży dowód, właściwie dowodzik. Powiedziała, cytuję "chyba mamy chłopczyka".Trudno było ukryć, że chyba raczej tak.
To wszystko zmieniło. Wziąłem Pyśka na ręce i powiedziałem - Słuchaj pan Panie Pysialski, musimy poważnie porozmawiać, no wiesz, jak mężczyzna z mężczyzną. Koniec wygłupów, koniec udawania naiwnej panienki, czas zmądrzeć i zachowywać się jak na młodego dżentelmena przystało.
Niestety nic się nie zmieniło. Tylko imię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz