poniedziałek, 3 czerwca 2013

Nieodwzajemniona miłość

Termity to bardzo fajne zwierzątka, pojedynczo może nie są najmądrzejsze, ale jako grupa radzą sobie doskonale. Gniazda mają wentylowane, utrzymują w nich w miarę stałą temperaturę i wilgotność. Są dobrze zorganizowane, dzielą się na kasty, które mają różne obowiązki. Aktywne są 24 godziny na dobę i co robią w tym czasie? Jedzą!
Wiele razy widziałem na kanale National Geographic filmy o termitach i podobały mi się. W naturze, z bliska, zauroczenie nie było już tak wielkie. No może nawet w ogóle go nie było.
Ale co zrobić, przejęliśmy "ruchomość" z dobrodziejstwem inwentarza. Bardzo drobnego inwentarza co prawda, ale zawsze. Pomyśleliśmy sobie, że niektórzy mają psy, inni koty, węże czy chomiki więc my musimy pogodzić się ze stanem faktycznym i pokochać termity. Usiedliśmy z Olą i zaśpiewaliśmy na trzy głosy piosenkę zapamiętaną z dzieciństwa:

"Każdy ma jakiegoś bzika,
każdy jakieś hobby ma,
a ja tylko mam termity,
może milion, może dwa."
*Okazało się później, że nie doszacowaliśmy populacji.

Coś jednak poszło nie tak. Nasze postanowienie było tak silne, że pokochaliśmy je miłością zaborczą i okrutną. Gdy okazało się, że nasze uczucia nie są odwzajemniane nie rozstaliśmy się w przyjaźni, o nie. Albo my albo nikt.
Gdy my chcieliśmy się zbliżyć, zacieśnić stosunki, nawiązać nowe przyjaźnie, one chowały się głębiej, budowały w nocy nowe korytarze i uciekały od nas. Byle dalej (tak tak, potrafią budować korytarze nawet na powierzchni).
Serce nam krwawiło, zmysły się mieszały i  .........w końcu nie wytrzymaliśmy, popełniliśmy przestępstwo - wynajęliśmy killera.
Luk z pozoru wyglądał normalnie, jak urzędnik lub nauczyciel, ale pod tym płaszczykiem niewinności czaił się okrutny morderca. Na dodatek nie był sam. Zarządzał dobrze zorganizowaną grupą przestępczą podległych mu zabójców z mniejszym stażem. Na przyuczeniu, że tak powiem. Razem tworzyli organizację pod nazwą Trinidad Pest Control. Sprytna przykrywka.
Przyjechali któregoś dnia całą bandą, rozpostarli nad łódką namiot (to profesjonaliści, nikt im się nie wymknie i nie potrzebują świadków) i wpuścili GAZ. Dokonali eksterminacji. I to ja byłem zleceniodawcą i będę musiał z tym żyć ;-(
Wiem, że popełniłem błąd, może powinienem sobie pozostawić jakąś małą populację gdzieś w belce pod podłogą, ale tego nie zrobiłem. Moje uczucie do tych małych, bezbronnych żyjątek było zbyt wielkie, zbyt dzikie. Wymogłem nawet na Luku, żeby zakończyć wszystko definitywnie i ostatecznie, aby wypełniony gazem namiot pozostawił na cały weekend, od piątku do poniedziałku. Uraziłem tym nieco jego dumę profesjonalnego zabójcy, co mogło się dla mnie skończyć tragicznie, bo zazwyczaj takie sprawy załatwiają w 24 godziny, ale grzeczna prośba poparta kilkoma wizerunkami amerykańskich prezydentów przeważyła szalę.
Prosił tylko żebym nikomu o tym nie mówił, bo stracą szacunek w branży i wyjdą na ciamajdów. Dotrzymałem słowa,nikomu nie powiedziałem, a o pisaniu nic nie wspominał.
Teraz gdy siadamy samotnie na pokładzie, bez żadnego towarzystwa wiemy, że trudno będzie nam zapełnić tą pustkę.  Pustkę, którą sami stworzyliśmy. Co mamy robić, co robić? 
Może pomyślimy o kocie :-)


Tak dostają się na jachty.


A tak wyglądają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz