Dużo w tym wszystkim mojej winy bo wczoraj przeszarżowałem. Wieczorem, po pracy, pojechaliśmy jeszcze na zakupy do Port-of-Spain, a powinienem siedzieć na łódce i chuchać na nóżkę. Nie chciałem jednak po zmroku puszczać Oli samej, POS to nie do końca bezpieczne miejsce. Na dodatek, po zakupach, spotkaliśmy Errula, pracownika naszej mariny, a on poczęstował nas piwem. My się zrewanżowaliśmy i przy okazji, jako, że nie jedliśmy obiadu, zakupiliśmy sobie po małej porcji smażonej wieprzowiny. Lokalna kuchnia jest bardzo pikantna i rozmowa zeszła na trynidadzkie przysmaki. Ani się obejrzeliśmy jak Errul przyniósł nam po kubku ..... czegoś (bo sprzedawane jest to na ulicznych straganach w styropianowych kubkach). Jeden kubek dla Oli, jeden da mnie. Musieliśmy spróbować. Mięsa się nie doszukaliśmy, raczej jakieś rozgotowane chrząstki, wszystko baaardzo pikantne. Okazało się, że Ola próbuje cow hill (krowie wzgórze?) ja pigs foot (świńska stopa? przy trynidadzkim akcencie mógł się wkraść jakiś błąd, ale tak właśnie to nazywali ;-). Jak się okazało był to popularny, lokalny przysmak, nie taki dla turystów, jedzą to jedynie miejscowi - pocięte w talarki krowie kopyta lub świńskie raciczki, ugotowane i doprawione na ostro. Szczerze mówiąc rewelacyjne toto nie było tak, że po pół porcji oddaliśmy lokalnym żebrakom. Sądzę, że przyzwyczajenia kulinarne i różnice kulturowe też miały na to niejaki wpływ ;-)
Jako bonus uzyskaliśmy wiedzę na temat budowy krowich i świńskich odnóży, bo w przekroju wszystko było idealnie widoczne, jak na zdjęciach z rezonansu magnetycznego.
Zastanowiliśmy się jak dziwnie układają się nasze losy. Nigdy byśmy się nie spodziewali, że kiedykolwiek będziemy siedzieć nocą w Port-of-Spain, na murku przy Skwerze Niepodległości, popijając piwo z miejscowymi chłopakami i zajadając krowie i świńskie kopyta. Niezła jazda :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz