Nadal jednak obawiałem się, że w przypadku jakichś niespodzianek może z finansami być krucho. Skurwysyn J wyjaśnił, że przecież jesteśmy partnerami, w przypadku problemów obliguje się do utrzymania mnie i jachtu, aż do uzyskania przychodów. Cóż za wielkoduszna i hojna oferta. Trzymam nadal te maile na chwałę skurwysyństwa.
Przeglądaliśmy internet, podsyłaliśmy sobie oferty, trochę to trwało. Powinienem oprzytomnieć kiedy zrugał mnie, gdy zerwałem pierwsze rozmowy, ale prawie natychmiast mnie za to przeprosił, wyjaśnił.
Oglądać następny jacht pojechaliśmy na Trynidad. Miałem następną okazję by oprzytomnieć. Fachowość gdzieś się ulotniła, sprawdzenie łodzi polegało właściwie na przespacerowaniu się po pokładzie i przeglądzie raportu rzeczoznawcy, który wcześniej zamówiłem (500 GBP).
J głównie konwersował z brokerem i właścicielem oraz opowiadał o swoich żeglarskich wyczynach w Kanadzie. Przegląd jednym słowem miał charakter ogólny. Gdybym miał wtedy tą wiedzę i doświadczenie co teraz ...
J poświęcił dużo czasu na przekonywanie mnie, że z łódką jest wszystko ok, że survey jest w porządku, że właściciel to człowiek na poziomie, że nie znajdzie się nic lepszego w tej cenie, że jeżeli zechcę sprzedać jacht on zawsze jest gotów go odkupić, że przecież kupuję dom i szczęśliwą przyszłość, itd. itd. I w końcu przekonał - popełniłem największy błąd w życiu - przesłałem należność.
Okazało się później, że sprzedawca to oszust, że rzeczoznawca prawdopodobnie mnie sprzedał, bo nie wydaje mi się by ktoś z jakimkolwiek doświadczeniem był aż tak ślepy (ostrzeżenie - nazywa się Bill Wray), a J to skurwysyn.
cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz