Może mu sprzedać łódkę? Chętnie, przecież kupiłem ją wcześniej niż zamierzałem ale to golec, nie śmierdzi kasą, to akurat wiem. Czyli nic z tego.
No i jeszcze coś - a szacunek do samego siebie? Miałbym z powodu obaw czy sobie poradzę podkulić ogon i skamleć, zgadzając się na jego warunki? Niedoczekanie, to byłby triumf skurwysyństwa.
Czyli wkopałem się, zostaliśmy sami z Olą na bardzo głębokiej wodzie.
Niecały rok później, czyli po kilku miesiącach ciężkiej pracy nad jachtem, gdy było wciąż gorzej i gorzej odbiło mi i napisałem maila do skurwysyna - jak tam, czy oferta odkupienia Oriona nadal jest aktualna? Chciałem mu po prostu powiedzieć - zobacz w jak głębokiej jesteśmy dupie, zobacz ile wart był twój przegląd łodzi, a podobno jesteś fachowcem, zobacz do czego przyczyniły się twoje deklaracje, jak teraz wygląda nasze życie. Czyli po prostu mu nawrzucać, może coś zrozumie. Wątpię, ale może.
Odpowiedź wprawiła mnie we większe zdziwienie niż przykaz filetowania złowionych w przyszłości ryb. Brzmiała - nie ma sprawy, właśnie jestem w Polsce i sprzedaję odziedziczone po cioci mieszkanie. Należność wolisz w złotówkach czy dolarach? Kiedy mogę podjechać?
O Boże, może się pomyliłem i skurwysyn nie jest skurwysynem? Będę musiał mu dokładnie opisać stan łodzi i niech podejmie decyzję (dobrze, że mam dużo zdjęć), ale ponieważ zamierza dotrzymać słowa wybaczam mu wszystko. Niedźwiadka na dzień dobry zrobię i nawet jakiegoś drinka zamieszam.
Jednak jestem kretynem. Na umówione spotkanie nie przyjechał i nie zadzwonił. Zachorował. Na następne jakoś nie mógł znaleźć czasu, przekładał terminy. Przy jakiejś okazji rzucił od niechcenia, że rynek mieszkań w Polsce dołuje i nie dostanie takiej kwoty jaką oczekiwał.
Nie, nie powiedział - sorry, wycofuję ofertę. Po prostu przestał o niej mówić.
Zapytałem wprost co ze sprawą? Nic, nie kupuje "bo mógłby sobie nie poradzić". Taki syndrom Kalego - ty kup, pomogę, na pewno sobie poradzimy. Ja? Nie nie kupuję, zbędne ryzyko. Skurwysyn.
cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz