Dowiedziałem
się wczoraj. Przypadkiem. Walnęło mnie to po łbie i trzyma. 13-go
lipca umarł Tomek Lewandowski. Nie chcę pisać co, gdzie i jak.
Można to znaleźć w doniesieniach prasowych. Chciałbym jedynie w
kilku słowach oddać mu cześć.
Nie znałem
go dobrze, więc nie mam prawa pisać zbyt wiele. To przywilej jego
żony.
Tomek i Beata
zaprosili nas na trzy tygodnie i przepłynęliśmy trasę Portobelo –
Cartagena – Portobelo. Zrobili nam bezinteresownie ogromną
przysługę. Tomek znając moje zainteresowania zgodził się pomóc
i traktowaliśmy ten wyjazd jak trening, okazję do zdobycia wiedzy,
której zdobycie samemu zajęłoby lata. Praktycznie co wieczór, gdy
robiło się spokojniej siadaliśmy w sterówce i Tomek opowiadał o
Luce, o poszczególnych systemach, tłumaczył ich budowę,
działanie, dlaczego właśnie tak je zaprojektował, co do nich
dodał, co zmienił i czemu ma to służyć. On wybierał temat, a ja
słuchałem i dopytywałem jak coś było niejasne. Wszystko miał
przemyślane, wszystko było logiczne, poukładane. Będzie mi tych
rozmów brakowało.
Zresztą
rozmawialiśmy też o poważniejszych sprawach. Tomek miał swoje
poglądy, swoją życiową filozofię. I chciał się nią dzielić.
Duży, 2-metrowy facet, który mógłby wejść w ciemny zaułek po
północy i mało kto chciałby go zaczepić, a potrafiący ciekawie
opowiadać o sprawach metafizycznych, dotykających wiary,
przeznaczenia.
Trzy tygodnie
to było za mało żeby się zaprzyjaźnić. Zarówno dla mnie jak i
dla niego jak sądzę. Bardzo go jednak polubiłem i miałem
nadzieję, że kiedyś zostaniemy przyjaciółmi.
Już tryb
życia, który wybrali Tomek z Beatą to dla mnie czysta inspiracja,
a Tomek wielokrotnie dodawał mi odwagi, gdy dopadało mnie
zwątpienie. Przekonywał – „poradzisz sobie”. Kiedyś
powiedział – "nadałbyś się do mojej załogi". To był komplement,
duży komplement.
Obiecał mi,
w Portobelo, w knajpie Captain Jack, że jeszcze kiedyś się
spotkamy. To już nie nastąpi. Nigdy.
P.S. Beatko
trzymaj się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz