poniedziałek, 16 lipca 2012

Umarł dobry człowiek


Dowiedziałem się wczoraj. Przypadkiem. Walnęło mnie to po łbie i trzyma. 13-go lipca umarł Tomek Lewandowski. Nie chcę pisać co, gdzie i jak. Można to znaleźć w doniesieniach prasowych. Chciałbym jedynie w kilku słowach oddać mu cześć.
Nie znałem go dobrze, więc nie mam prawa pisać zbyt wiele. To przywilej jego żony.
Tomek i Beata zaprosili nas na trzy tygodnie i przepłynęliśmy trasę Portobelo – Cartagena – Portobelo. Zrobili nam bezinteresownie ogromną przysługę. Tomek znając moje zainteresowania zgodził się pomóc i traktowaliśmy ten wyjazd jak trening, okazję do zdobycia wiedzy, której zdobycie samemu zajęłoby lata. Praktycznie co wieczór, gdy robiło się spokojniej siadaliśmy w sterówce i Tomek opowiadał o Luce, o poszczególnych systemach, tłumaczył ich budowę, działanie, dlaczego właśnie tak je zaprojektował, co do nich dodał, co zmienił i czemu ma to służyć. On wybierał temat, a ja słuchałem i dopytywałem jak coś było niejasne. Wszystko miał przemyślane, wszystko było logiczne, poukładane. Będzie mi tych rozmów brakowało.
Zresztą rozmawialiśmy też o poważniejszych sprawach. Tomek miał swoje poglądy, swoją życiową filozofię. I chciał się nią dzielić. Duży, 2-metrowy facet, który mógłby wejść w ciemny zaułek po północy i mało kto chciałby go zaczepić, a potrafiący ciekawie opowiadać o sprawach metafizycznych, dotykających wiary, przeznaczenia.
Trzy tygodnie to było za mało żeby się zaprzyjaźnić. Zarówno dla mnie jak i dla niego jak sądzę. Bardzo go jednak polubiłem i miałem nadzieję, że kiedyś zostaniemy przyjaciółmi.
Już tryb życia, który wybrali Tomek z Beatą to dla mnie czysta inspiracja, a Tomek wielokrotnie dodawał mi odwagi, gdy dopadało mnie zwątpienie. Przekonywał – „poradzisz sobie”. Kiedyś powiedział – "nadałbyś się do mojej załogi". To był komplement, duży komplement.
Obiecał mi, w Portobelo, w knajpie Captain Jack, że jeszcze kiedyś się spotkamy. To już nie nastąpi. Nigdy.
P.S. Beatko trzymaj się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz