Wyjeżdżając z Anglii żyłem ułudą, że to już koniec pracy zarobkowej, że dzięki niewygórowanym potrzebom i czarterom od czasu do czasu, jakoś zwiążemy koniec z końcem.
Nic bardziej mylnego. Tantibus ssie z nas kasę lepiej niż wampiry w horrorach. Z zadowoleniem, co tam zadowoleniem, ucieszyłem się wręcz i z entuzjazmem przyjąłem ofertę pracy. Pamiętam oczywiście, że Wanda niemca nie chciała i, że "nie będzie niemiec pluł nam w twarz", ale Ola nie oponuje (widocznie w tym aspekcie ma odmienną opinię niż sławetna Wanda, może to znaczy, że nie jest homofobem) i mój obecny pracodawca jak na razie jest w miarę grzeczny. Nie pluje ;-)
W każdym bądź razie dorabiam. Nie wiem jak długo to potrwa, pewnie niedługo, ale jest szansa na pokrycie bieżących wydatków z przychodu, nie "z kupki". Praca, oczywiście, to ta moja "ulubiona", głównie związana z naprawami pod linią wodną, czyli z farbą antyporostową. Tym razem niebieską, więc na koniec dnia ludzie patrzą na mnie ze zdziwieniem, gdy idę w kierunku prysznica i zastanawiają się skąd taki wyrośnięty smerf się tu wziął? Nieważne. Na szczęście łódka była trzymana w wodzie 5 lat i trujące składniki farby chyba się wypłukały, bo jakoś nie alergizują mnie zbytnio.
Złą stroną tej sytuacji jest niemożność pracy przy naszym Orionie vel. Tantibusie, co znowu nas trochę opóźni. Doszliśmy jednak do wniosku, że czasu mamy więcej niż pieniędzy, więc decyzja nie była trudna. Mamy co prawda umowę "wewnętrzną", że Ola będzie przygotowywać front robót dla mnie i jak będę miał chwilę to szybko, szybko coś będę podganiał, ale ..... hmmm ...... zobczymy jak to się poukłada.
Czas kończyć zabawę z komputerem, do roboty głupku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz