sobota, 4 stycznia 2014

Doniesienia z frontu - Le Marin (93)

Podobno przebywamy na największym i najbardziej popularnym kotwicowisku na Karaibach. Ciężko mi to zweryfikować, bo nie znam wszystkich kotwicowisk, ale spośród tych co znam tu jest faktycznie najwięcej jachtów. Nie dziwię się, miejsce to ma wiele zalet. Sporo miejsca na rzucenie kotwicy blisko brzegu i portowej infrastruktury; są miejsca w zatoczkach doskonale chroniące od wiatru i fali tzw. mangrowce; zatoka głęboko wrzyna się w ląd, więc woda jest spokojna; sklepy jak Leader Price i Carrefour ułatwiają życie; chociaż woda w głębi zatoki, blisko brzegu nie jest najczystsza, całkiem niedaleko są miejsca z czystą wodą i piaszczystymi plażami; kłopot mamy z internetem, trzeba szukać w barach i restauracjach, a to kosztuje. Sumarycznie jednak jest nieźle.
Pierwsze dni upłynęły nam na organizowaniu się i poznawaniu otoczenia oraz ludzi. Andrzej przedstawił nas lokalnym, polskim rezydentom, ale bliższą znajomość nawiązaliśmy jedynie z Wojtkiem Ogrzewalskim, Marysią i Jean-Paulem, bardzo sympatyczną polsko-francuską parą, którą po raz pierwszy spotkaliśmy w Fort-de-France.
Przed Świętami sporo łódek wypływało, więc byliśmy bardzo szczęśliwi, że właśnie Wojtek zaprosił nas na Wigilię. Zresztą nie tylko nas, byli też Jean-Paul i Marysia. Panowie są doświadczonymi żeglarzami, więc my, szare myszki, słuchaliśmy morskich opowieści starając się zapamiętać jak najwięcej i jak najwięcej się nauczyć.
Wiadomo, że nastroju polskiego Bożego Narodzenia nie da się tak łatwo odtworzyć, ale było to nasza pierwsza Wigilia na Karaibach, bez najbliższych. Tylko dzięki Wojtkowi, Lucjanie, Marysi i Jean-Paulowi nie było nam smutno i źle. Przepłynęliśmy w trzy łódki do innej zatoki, bliżej otwartego morza, gdzie woda była czystsza i tłok mniejszy. Marysia przygotowała zupę grzybową, krewetki zastąpiły rybę, a o innych potrawach nie wspomnę, bo zdaje się "lekko" odbiegały od tradycji. Nie zmienia to faktu, że były pyszne.
Płynęliśmy do Le Marin z nastawieniem, że spróbujemy znaleźć bilety do Polski i spędzić Święta z rodziną. Później, po wszystkich awariach i kilkudniowym opóźnieniu straciliśmy nadzieję, ale pomimo wszystko spróbowaliśmy. Znaleźliśmy nawet niezłe loty do Paryża, ale co z tego, żadna z naszych kart bankowych nie została zaakceptowana. Znowu straciliśmy nadzieje. Źli (wściekli!!!) wróciliśmy na jacht i pożaliliśmy się Andrzejowi, a on skorzystał ze swojego podręcznego internetu w telefonie, wszedł na stronę jeszcze raz, tyle, że nie przez pośrednika i znalazł dostępne bilety dwa dni później, ale za to w jeszcze lepszej cenie. Nasza karta została zaakceptowana bez problemu i w ten sposób staliśmy się niespodziewanie szczęśliwymi posiadaczami dwóch biletów do Paryża na 26-go grudnia. 
Czekał nas więc dziewięciogodzinny lot do Paryża, a później podróż autobusem do Łodzi. 
Wróciliśmy więc 25-go na kowicowisko razem z Wojtkiem i jego rowerem. Jako doświadczony kapitan Wojtek pomógł nam zabezpieczyć Oriona przed wyjazdem. Następnie wrócił "do siebie" rowerem. Rzuciliśmy drugi łańcuch z drugą taką samą kotwicą, 45-cio funtową CQR-ką. 
Czasami zastanawiam się skąd ci "starzy" żeglarze biorą tyle siły. Zarówno Jurek jak i Wojtek (Andrzej również tyle, że wygląda młodziej niż ja, więc o nim nie piszę, bo by mnie ochrzanił) są starsi niż ja, ale energią, motywacją, chęcią pomocy mogliby obdarować kilku młodzieniaszków. Mamy w stosunku do nich ogromny dług wdzięczności.
Reszta dnia i cały następny minął na układaniu, znoszeniu rzeczy z pokładu, zabezpieczaniu, itd., itp. Pod wieczór wszystko wyglądało na zrobione, a Karol z Lison zawieźli nas z bagażami na brzeg i na lotnisko.
Następny dług wdzięczności :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz