poniedziałek, 2 grudnia 2013

Doniesienia z frontu - Grenada, prognozy pogody, mielizny, (nie)gentelmeńskie pływanie i kapitańska dupa. (77)ś

Jesteśmy obecnie na kotwicowisku w Prickly Bay. Grenada przywitała nas deszczem, zimnem i jakąś mgłą wiszącą w powietrzu.
Najbardziej dziwią mnie zupełnie inne dźwięki. Na Trynidadzie był to plusk fal, wiatr, halasy z marin. Teraz słyszę odgłosy lasu, owady, żaby, ptaki. Nie słychać fal omywających kadłub. Zamiast tego jest cykliczny, narastający szum fali wytracającej swój impet o brzeg. Marina, która miała być sercem lokalnego żeglarskiego światka jest cicha i smutna. Może to przez ten deszcz.
Następnym odczuciem jest obcość. Do tej pory wiedzieliśmy, co, gdzie i jak. Mieliśmy jakiś plan  dnia. Było wiadomo gdzie się wykąpać, gdzie zrobić zakupy czy pójść na internet. Tutaj jesteśmy w obcym środowisku.. Nie wiem jak Ola, ale ja czuję się trochę zagubiony. Zobaczymy co przyniesie nowy dzień.

Mieliśmy wypłynąć o 12-tej, ale oczywiście nie daliśmy rady. Celnicy zażądali jakiegoś papierka i Ola musiała podskoczyć do IMS-a, naszej starej mariny. Wypłynęliśmy wiec o 15.30. Wyglądało jednak, że czasu na dotarcie do Grenady mamy dosyć, prognoza pogody była dobra (15 węzłów wiatr, fale do 2 m.), nastroje dopisywały.
Pierwszy błąd popełniłem zaraz po starcie - zbyt szybko postawiłem żagle. Wypływając z Trynidadu trzeba przejść przez cieśninę, gdzie na dodatek gwałtownie zmienia się głębokość. Tworzą się tam różne prądy i wiry, fale stają się ostre, krótkie, wysokie, a wiatr wpadając w to przewężenie nabiera na sile. Oczywiście przeciwny wiatr :-) Trochę nami wytrzepało i były nerwowe chwile, ale przeszliśmy.
Drugim błędem było zaufanie prognozom pogody. Co prawda założyłem profilaktycznie jeden ref na grocie, ale miało być miło i spokojnie. Nie było. Łudziliśmy się, że to tak przy brzegu, że później się uspokoi, blebleble. Fale dochodziły do 4 metrów, wiatr wiał 20-25 węzłów i to dałoby się wytrzymać, ale w prognozie nie było nic o szkwałach i deszczu. Co chwila nakrywała nas jakaś bura chmura, spod której tak wiało, że musieliśmy usta trzymać zamknięte żeby nam wiatr plomb z zębów nie powyrywał. Orion w takich chwilach skakał i zataczał się jak pijany.
Nie znam tej łódki pod względem nautycznym, nie wiem, czy mogę jej zaufać, martwiłem się więc o olinowanie, żagle i wszystko inne. Na dodatek wiatr wiał z północnego wschodu, a my mieliśmy płynąć na północ, czyli  bajdewind. Ostrzyłem więc jak się dało, ale to nie wystarczało. Powodem był prąd znoszący nas na zachód. Jakbym nie ostrzył i tak nie celowaliśmy w Grenadę. Teraz już wiem dlaczego gentelneni nie pływają bajdewindem - bo to żadna przyjemność. Następną dobę (ponad) spędziłem sterując jak najuważniej, w pełnym skupieniu, jedząc i pijąc niewiele. Robiłem co mogłem, żeby nie odpaść za bardzo na zachód. Na dodatek to siedzisko, miejsce kaźni sternika. Już po dwóch godzinach rozbolały mnie plecy, po następnych dwóch dupa. Krzesełeczko okazało się, delikatnie mówiąc, wysoce niewygodne. Prawdopodobnie zaprojektowano je dla jakiejś szkoły, gdzie fakirzy mogą zdobywać następne etapy wtajemniczenia. A może CIA wykorzystywała je do wyciskania zeznań z terrorystów. Deseczki teakowe z pięknie nieobrobionymi krawędziami, a to wyszukane oparcie w kształcie pionowej, stalowej rurki o średnicy 33 mm. No po prostu cudo. Spędziłem na nim 27 godzin przybierając wszystkie możliwe pozycje by tylko ulżyć pośladkom. Pewnie nawet twórcy Kamasutry byliby zdziwieni moja kreatywnością.
Najpierw dobiliśmy do St. George. Zakotwiczyliśmy i poszliśmy spać, było późno, ciemno, byliśmy zmęczeni. Miałem jakiś problem ze wzrokiem, wszystko widziałem zamazane i niewyraźne.
Rano miałem wrażenie, że stoimy kilkaset metrów dale. Ola przekonywała mnie, że było ciemno, niewiele widzieliśmy. Ok, może. Wskoczyłem do wody trochę popływać i zmyć z siebie bród dnia poprzedniego. Woda czysta i ciepła. Po kilku chwilach zauważyłem łańcuch na dnie, czyżby następny fart? Nie, to mój stary łańcuch. W tym momencie poczułem deszcz na głowie, podmuch wiatru, i zobaczyłem jak łańcuch się unosi, a nasza kotwica szoruje po dnie. Ledwo dogoniłem jacht. To nie były omamy, w nocy wywiało nas od brzegu. Szczęście w nieszczęściu takie, że nie było na naszej trasie innej łódki. Fartownie przedryfowaliśmy pomiędzy nimi. 
Gdy trochę się uspokoiło postanowiliśmy przenieść się do Prickly Bay. Też nie obeszło się bez zaskoczeń. Łacha piasku buła dłuższa niż wynikało z mapy i troszkę ją "przytarliśmy". Ale stresik był. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz