Bardzo nam się tu podoba. Okazało się, że trochę nas już zmęczył karaibski, lokalny "żywioł" i brakuje nam jednak odrobiny cywilizacji. Może nie jest tu dokładnie jak we Francji, ale ewidentnie jest tu zdecydowanie bardziej "europejsko". Wszystko jest, jakby to powiedzieć, poukładane. W sklepach są ceny przy produktach, ulice są czyste, autobusy wyglądają jak autobusy, ludzie są ubrani trochę lepiej. Nie spotkaliśmy leżących na ulicach żebraków, choć żebrzących nie brakuje.
Dużą radość sprawiło nam ponowne spotkanie z Andrzejem i Jurkiem. Musieliśmy na początek trochę się nagadać, poopowiadać wszystko, wypytać. Na szczęście nigdzie się nam już nie śpieszy, mamy czas, odpoczywamy. Zresztą chłopaki mają swoje plany. Do Jurka przyjeżdżają załoganci na następny trzytygodniowy rejs, Andrzej również niedługo wypływa, chyba o koło 25-go, ale z Le Marin.
Na razie nie robimy żadnych planów, nie musimy. Nie pracujemy też przy łódce, na to przyjdzie czas trochę później. Cieszymy się dobrym jedzeniem i czerwonym, francuskim winem, które można dostać w przyzwoitej cenie. Mówiono nam, że Martynika jest droga. Po części to prawda. Artykuły przemysłowe mają ceny "europejskie". Również w barach, pubach, czy restauracjach ceny są, jak dla nas, odstraszające. Nie wydaje mi się jednak, żeby art. spożywcze były droższe. Jest po prostu spory wybór. Można poszaleć i kupować z "górnej półki", ale można też, przy odrobinie starania zaopatrzyć się dobrze i tanio. My jak na razie obżeramy się pasztetami. Zwykłymi, z kaczki, z królika, z gęsi, z dzika i co tam znajdziemy.
Kotwicowisko nie jest duże, stoi tutaj tylko kilkanaście jachtów. Lekko wyniesiony brzeg i mury fortu chronią trochę od wiatru. Tylko trochę ;-) Nie buja też za specjalnie, jedynie przejeżdżające niedaleko od rufy wodne taksówki lekko dokuczają. Pomost dla pontonów jest duży i porządnie zrobiony. Są nawet tabliczki informujące jaka jest w danym miejscu głębokość. Szok.
Czujemy się tu bezpiecznie, nikt nie podpływa, niczego nie sprzedaje jak to jest na porządku dziennym na innych wyspach. Nigdy przecież nie wiadomo, czy to uczciwy rybak, czy złodziej sprawdzający co da się buchnąć.
Spotkaliśmy znajomych z Trynidadu, staliśmy razem w marinie. Okazało się, że znają również Jurka. Właściciel jachtu, chińczyk z pochodzenia, spotkał go kilkanaście lat temu.
Andrzej przeprowadził natomiast ze znajomym akcję ratunkową. Puściła kotwica na jednym z jachtów, gdy nie było właścicieli i dryfowało go na betonowe, przemysłowe molo. Ponieważ nie było możliwości uruchomienia silnika, wszystko było pozamykane, wypuścili więcej łańcucha i szczęśliwie kotwica złapała dno.
Jednak stara szkoła żeglarska idzie w zapomnienie. Właściciele, gdy wrócili z zakupów nawet nie powiedzieli dziękuję. Podnieśli żagle i odpłynęli. Wiocha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz