Chyba najbardziej "naturalna" z wysp, na których do tej pory byliśmy. I chyba najładniejsza, taka trochę "wiejska". Kotwicowisko bardzo dobrze osłonięte, naprzeciwko ładnej piaszczystej plaży. Dookoła nas kilka jachtów, ale tłoku nie ma.
Żeglarska infrastruktura nie istnieje lub nie działa. Składa się z dwóch pomostów. Do jednego, mniejszego można zacumować ponton, do drugiego dobijają nieduże statko-promy dostarczające na wyspę produkty.
Przy plaży stoją budynki, w których mieszczą się łazienki, prysznice, przygotowane są miejsca na jakąś, dawno temu zaplanowaną działalność (łupienie turystów?), ale wszystko pozamykane jest na głucho. Jedynie bliżej wyjścia z plaży dudni muzyka wydobywająca się z dwóch potężnych głośników. To przyplażowy bar i sklepik. Wygląda to na centrum życia kulturalnego wyspy. Miejscowi siedzą w małych grupkach i znudzeni przyglądają się białasom. Tylko sprzedawcy zagadują próbując wcisnąć wszystko co możliwe. O wodzie z kranu można zapomnieć. Galonowa butelka kosztuje 19 EC.
Dziwi mnie, że w takim miejscu utrzymują tak wysokie ceny. Żądają 25 EC za funt lobstera, to drogo. Nawet Niemcy i Anglicy na wypasionych jachtach się nie decydują na zakup. Gdyby zrobili porządne żarcie w dobrej cenie interes ruszyłby z miejsca. Wtedy browar i miejscowy rumik też miałyby powodzenie. Pewnie nikt im nie wyjaśnił co to takiego marketing.
Wyruszamy na punkt widokowy znajdujący się na najwyższym wzniesieniu na wyspie. Wspinamy się stromą drogą mijając bary i sklepy znajdujące się w każdym przydrożnym domu. Wszystkie puste, ani jednego klienta. Sorki, jeden był. Przy najbardziej okazałym hoteliku, choć to określenie na wyrost, siedział mocząc nogi w brodziku. Sam jeden. Obok katolicki kościół. Chyba obudziliśmy księdza na zasłaniu, bo wyszedł do nas jakiś rozespany, azjatyckiej urody jegomość. Był w "cywilkach" więc skończyło się na zwykłym hello.
Widok na Tobago Keys jest naprawdę niezwykły. Chciałbym tam podpłynąć, ale nie zdecydowaliśmy się na to ze względu na silny wiatr. Może następnym razem. Na razie chcemy trochę poleniuchować.
Na jednym z jachtów, zaskoczeni, widzimy polską banderkę. Trzeba się przywitać. W momencie gdy wsiadamy do pontonu podpływa do nas wpław anglik, z ładnego ponad 50-cio stopowego jachtu. Widząc u nas angielską flagę i sądząc, że my też angole zaprasza nas na drinka. Wyjaśniam mu pomyłkę i pytam grzecznie czy w takiej sytuacji zaproszenie jest nadal aktualne, choć zdaję sobie sprawę, że nie wypada mu się wycofać. I się nie wycofuje. Wygląda na to, że Neptun, w zamian za flagę zaoferował na gin z tonikiem. Niestety skończyło się na jednej szklaneczce. Mógł przysłać Rosjan, stary sknerus.
Podpływamy się przywitać. Na pokładzie bardzo sympatyczne małżeństwo - Brygida i Stefan ze śląska. Spędzają pół roku na wodzie i pół roku na lądzie. Główną bazę mają na Martynice, znają Jurka i Andrzeja. Nas też znają, z opowiadań ;-)
Nagadaliśmy się, naopowiadaliśmy, ale trzeba wracać do siebie. Rano ruszamy na Bequia.
P.S. Włączyłem komputer i bez problemu, z zatoki, podłączyłem się do netu. Jakieś wiifii z końcówką gov w nazwie. Chyba rządowe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz