Bardzo nam zależało na opuszczeniu mariny i staraliśmy się jak tylko mogliśmy. Ciągle jednak coś stawało na przeszkodzie, nowe problemy wyskakiwały jak diabeł z pudełka. Trzy razy przekładaliśmy moment wodowania, ale i tak nie dalibyśmy rady, gdyby nie przyjechał Andrzej Wartalski.
Kontakt nawiązaliśmy przez Jurka Radomskiego i złożyło się szczęśliwie, że wracał na katamaran, którego jest kapitanem, akurat teraz. Sebastian poprosił go o zabranie dla nas twardego dysku i paru innych rzeczy. Nie było żadnego problemu. Cieszyliśmy się bardzo, wreszcie będziemy mogli odzyskiwać dane, które utraciliśmy i Ola ugotuje żurek.
Nie do końca jednak wierzyliśmy słowom Jurka, że Andrzej, jak przyjedzie, to na pewno nam pomoże. No bo jak to tak? Przecież się nie znamy. Od ludzi poznanych tutaj, z którymi spędzaliśmy czas, słyszeliśmy bardzo dużo obietnic, deklaracji chęci pomocy i nigdy nic z tego nie wychodziło. Dlaczego więc mamy sądzić, że tym razem będzie inaczej?
Pomyliliśmy się bardzo. A właściwie bardzo-bardzo. Andrzej okazał się wielki. Doświadczony żeglarsko i technicznie okazał się niezastąpiony. Nie pytał nas co jest do zrobienia, przychodził, rozglądał się i naprawiał, poprawiał, mocował, sprawdzał wszystko co w jego opinii było niezbędne. Czasami zapytał nas gdzie mamy jakieś narzędzie i to wszystko. Nie angażował nas w to co robił, nie oczekiwał asysty, pozwalał nam walczyć na innych frontach. To była prawdziwa pomoc.
Szybko ustaliła nam się codzienna rutyna. My z Olą zajmowaliśmy się przygotowaniem łódki do malowania, czyli szlifowaliśmy, nakładaliśmy szpachlę, podmalowywaliśmy co się dało, natomiast Andrzej wziął na siebie sprawy techniczne i żeglarskie. I praca ruszyła z kopyta.
Oczywiście czas uciekał szybciej niż postępowały prace, ale nasza determinacja też była wielka. Sypialiśmy po parę godzin, odpuściliśmy "chodzenie na internet" i ogólnie wszystko co nam mogło zabrać czas. W dniu malowania jachtu rozpoczęliśmy pracę o 6-tej rano, a skończyliśmy o 2-giej w nocy. Następnie pobudka o 5.30 i zasuwaliśmy dalej.
Byliśmy jak otumanieni, zaczadzeni od smrodu farb i pyłu. Plecy bolały od noszenia ciężkich rusztowań, ale nie chcieliśmy stać na betonie, pośród naprawianych rybackich statków, w hałasie i kurzu ani dnia dłużej. I udało się -w poniedziałek po południu byliśmy gotowi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz